Troszeczkę poszłam na łatwiznę. Użyłam gotowej polewy. Zabrakło mi jajek, aby zrobić klasyczny cytrynowy custard. Cóż... I tak wszystkim smakowało.
Ciasto nie wyszło zbyt duże, było dopiero wpół do dziesiątej a ja miałam niedosyt pieczenia, postanowiłam więc upiec jeszcze ciasteczka. I tutaj musiałam poważniej się zastanowić, co chcę zrobić. Niby nic prostszego niz ciasteczka, biorąc jednak pod uwagę moje ostatnie doświadczenia z ciasteczkami - kokosanki rozlały się na całą blachę i przypominały spoód do ciasta, bezy kawowe miały 2 (!!!) milimetry grubości, jeden milimetr mniej a bardziej wyglądałby by jak nieudane oblaty... Postanowiłam być ostrożna. Wybrałam płaskie ciasteczka.

W piątek po południu wyruszyliśmy z Warszawy. Zabrałam się z Anetą, Łukaszem i Mańkiem. Na przejechanie niecałych 100 kilometrów zarezerwowaliśmy sobie 3 godziny. Ten, kto wyjezdzał choć raz z tego miasta w piątek po południu, wie o czym mówię. Wszyscy po pracy (no, moze poza Mańkiem - Maniek to chart angielski), wszyscy głodni (pod tym to Maniek na pewno by się podpisał - zawsze). Mój pomysł, że wyciągnę pojemnik z ciasteczkami i będziemy je podjadać przez drogę spotkał się z aplauzem. Po chwili mina jednak wszystkim zrzedła (poza Mańkiem) - ciasteczka okazały się za twarde dla osób z aparatami na zębach... I tak po 3 godzinach jazdy/stania dotarliśmy na miejsce, załatwiliśmy co trzeba i pojechaliśmy do rodziców Łukasza, by około godziny 21.00 zasiąść do stołu. Jedliśmy sałatkę - różne rodzaje sałat wymieszane z kiełkami, uprażonym słonecznikiem, mozarellą, polane winegretem. Schab, który przygotowała Aneta (dwa rodzaje - czysty i ze śliwką) rozpłwał się w ustach. Aneta twierdzi, ze nie umie gotować, a potem za każdym razem przygotowuje coś pysznego, juz przestałam wierzyć w jej wersję historii ;) Maniek raz na jakiś czas próbował coś wyzebrać metodą: spojrzę-na-ciebie-smutnymi-oczami-popatrz-jaki-jestem-chudy-jaki-jestem-głodny, ale nikt już się nie nabiera na jego stare numery, więc niepocieszony musiał wracać na posłanie i zadowalać się suchą karmą.
W sobotę spałam prawie do południa - nie pamiętam, kiedy ostatni raz mi się to zdarzyło. Po śniadaniu (zapach kawy waniliowej unosił się w całym domu...) poszliśmy na spacer.
Otaczały nas zachwycające kolory - szaro-brunatny może wywoływać takie emocje tylko w momencie, gdy za chwilę wybuchnie soczystą zielenią. Powietrze wypełniało oczekiwanie. Oczekiwanie, gdy wiesz na pewno, ze coś nastąpi. Na pewno. I juz mozesz się cieszyć. Ten rodzaj oczekiwania lubię najbardziej :)
Pomyślałam, że boję się, że kiedyś mogę przestać poznawać nowych ludzi i odwiedzać nowe miejsca.
Po pierwsze (jajkolwiek dziwnie i sztucznie by to nie zabrzmiało, muszę to napisać, bo głupio mi komentować czyjeś posty-po raz pierwszy- bez przywitania się): witam Cię, Aleksandro :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie oglądam Twego świezutkiego bloga, mam nadzieję, ze na długo starczy Ci zapału do blogowania!
Pozdrawiam :)
Co takiego wydarzyło się na Korsyce? Nie napisałaś...
OdpowiedzUsuńAniu, dziękuję Ci za powitanie. :) Ja też mam nadzieję, że starczy mi zapału do pisania, bo do czytania blogów o kulinariach mam zapał nieustający...
OdpowiedzUsuńCrayon,na Korsyce postawiono przede mną wyzwanie - "ugotuj coś dla nas". Ci, którzy stawiali wyzwanie mieli wyrobiony smak i gusta, tradycje kuchni śródziemnomorskiej zrobiły swoje. A ja z kuchnią niewiele miałam wcześniej wspólnego, poza tym, że lubiłam dobre jedzenie... Nie mogłam się jednak wycofać. Tam również - i to doświadczenie jest dla mnie cenniejsze - nauczyłam się czerpać radość z posiłków, ze wspólnego zasiadania do stołu, z kolacji, które składają się z przystawki, dania głównego i deseru (choćby były to najprostsze potrawy), którym towarzyszy dobre wino i długa rozmowa.